piątek, 31 października 2014

Gwiazd naszych wina (2014) PL!

gatunek: Dramat, Romans
produkcja: USA
premiera: 6 czerwca 2014 (Polska), 16 maja 2014 (świat)
reżyseria: Josh Boone
scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber


Oglądaj ONLINE:

TUTAJ.


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ,

serwer 2: TUTAJ.



Sądząc po wpisach na forach poświęconych Shailene Woodley, odtwórczyni głównej roli w ekranizacji poczytnej powieści Johna Greena nie cieszy się zbyt dużą sympatią widzów. Podobno to negatywna reakcja internautów na jej występ w "Spider-Manie" jako Mary Jane doprowadziła do wycięcia scen z jej udziałem. Nie radzę jednak usuwać Woodley z "Gwiazd naszych wina" – to właśnie ona jest największą zaletą filmu. 


Bohaterką "Gwiazd" jest Hazel Grace Lancaster, 17-latka z wyrokiem śmierci. Gdy miała 13 lat, zdiagnozowano u niej raka tarczycy i nie dawano dużych szans na przeżycie. Udało się ją uratować dzięki eksperymentalnej kuracji, która jednak ma znaczące efekty uboczne – w płucach Hazel zbiera się woda, która pewnego dnia może doprowadzić do jej uduszenia. Każdy dzień bez ataku to dla dziewczyny błogosławieństwo i jednocześnie strach przed nieuniknionym. Kiedy na grupie wsparcia pozna 18-letniego Augustusa Watersa (Ansel Elgort) – weterana raka kości z amputowaną nogą – jej policzone dni nabiorą nowego wymiaru. 

Zarówno Hazel, jak i Augustus są bohaterami, których każdy chciałby mieć za przyjaciół. Oboje są wyjątkowo inteligentni, serdeczni, łagodni, dobrze wychowani i zdystansowani do swojej sytuacji. Wydaje się, że nikt bardziej niż oni nie zasługuje na długie i szczęśliwe życie, szczególnie, że miłość, jaka między nimi wybucha, jest podręcznikowo doskonała. Zakochujący się w sobie bohaterowie są uroczy, a śledzenie kolejnych etapów rozwijającego się między nimi uczucia sprawia autentyczną przyjemność. Dopiero, kiedy scenarzyści na powrót przypominają, że historia Hazel i Gusa nigdy nie skończy się słowami: i żyli długo i szczęśliwie, dramatyzm ich sytuacji ścina z nóg. Od pewnego momentu w filmie nieprzerwanie płyną strumienie łez – wylewane zarówno przez postaci, jak i obserwujących je widzów. Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby nie wzruszać się położeniem tych niewinnie cierpiących superdobrych bohaterów.  


I jest w tej metodzie pewien szantaż emocjonalny – jak nie opłakiwać postaci, które pokochało się chwilę wcześniej, a które są tak super, że chciałoby się im oddać ostatnie pieniądze, pierwsze śniadanie i odbierać każdy ich telefon, nawet w środku nocy. Uśmiercanie takich bohaterów jest ciosem poniżej pasa i jest to w dodatku cios starannie wykoncypowany. Co prawda twórcy filmu, podobnie jak autor książki, starają się – zgodnie ze złotą zasadą –  smutne sceny przeplatać dowcipnymi kwestiami; padają nawet żarty na temat kalek, czyli ich samych, ale są to żarty tak słodkie, że wzruszają same w sobie i sprawiają, że chciałoby się bohaterów przytulić jeszcze mocniej. 

Oprócz miłości Hazel, Gusa, a także nieuleczalnej choroby ich i ich niewidomego przyjaciela Isaaca (Nat Wolff), jest w "Gwiazd naszych wina" jeszcze jeden ważny wątek – fikcyjna książka fikcyjnego autora, którą Hazel traktuje jak swoją prywatną biblię. "Cios udręki" Petera van Houtena o Annie umierającej na raka staje się zapalnikiem znaczących dla rozwoju historii wydarzeń. Nie wiemy, o czym dokładnie opowiada – wydaje się, że nie jest to istotne, ważne, że służy za metaforę sytuacji bohaterów, a jest to – trzeba dodać – metafora pretensjonalna, wydumana, mająca dowodzić inteligencji i wyjątkowości bohaterów. Wszystko, co związane jest w filmie z książką van Houtena, jest niewiarygodne, włącznie z postacią jej autora. Hazel i Gus poradziliby sobie bez tego wątku. Opowieść o nich byłaby wtedy po prostu romansem dla nastolatków, a tak dodałabym do tego zestawu jeszcze "pseudo" i "intelektualnym".




Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.


Dżej Dżej (2014)

gatunek: Komedia
produkcja: Polska
premiera: 30 maja 2014 (Polska), 30 maja 2014 (świat)
reżyseria: Maciej Pisarek
scenariusz: Maciej Pisarek


Oglądaj ONLINE:

TUTAJ


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ.

serwer 2: TUTAJ.



Twórcy polskich komedii udowadniają nam raz za razem, że nie ma takiego dna, w które nie dałoby się zapukać od spodu. Tym razem puka Maciej Pisarek. Jego "Dżej Dżej" fastrygowany jest na kino rozrywkowe z ambicjami, ale sprawdza się wyłącznie jako zapis artystycznego upadku Borysa Szyca. Ten świetny aktor dał się przez ostatnie parę lat zetrzeć na taką drobnicę, że już go prawie nie widać. 


Szyc wciela się w postać Jerzego Jureckiego – introwertycznego, zanurzonego w cyfrowym świecie szaraka, który w pracy podnosi i opuszcza śluzę na bydgoskiej Brdzie, a czas wolny spędza na masturbacji przy internetowym porno. Jego miłość do zdobyczy techniki zyskuje szybko symboliczną reprezentację w postaci obdarzonej kobiecą świadomością nawigacji samochodowej o imieniu Carmen (głos Justyny Sieniawskiej). Od słowa do słowa, bohaterowie wchodzą w relację, która zaczyna się jak miłość od pierwszego wejrzenia, a kończy jak małżeństwo z trzydziestoletnim stażem: najpierw są czułe słówka i taniec godowy, potem nierealne żądania i katalog niespełnionych marzeń, w końcu zaś wszystkie prośby zmieniają się w nakazy. Jak żyć? 


Pomysł na erotyczny związek człowieka z maszyną, z którego pączkuje rebelia wobec społecznych norm, nie jest nowy. W kinie udaje się często, ostatnio choćby "Niej" Spike'a Jonze'a. Porównania z rzeczonym filmem na pewno twórców nie bolą, chociaż powinny: u Jonze'a mogliśmy podejrzeć - parafrazując Lema - zarówno świetlisty awers, jak i mroczny rewers życia w stechnicyzowanym społeczeństwie. Ambicje Pisarka kończą się jednak na samym pomyśle. Reszta to przeterminowane dowcipasy, tekst, od którego więdną uszy, oraz próby satyrycznego wglądu w tzw. absurdy codzienności. 

Filmowy dialog dotyczy najczęściej sfery seksualnej, ale napisany jest tak, że chce się po seansie wejść na ambonę. Sieniawska uwodzi z wdziękiem pracownicy sekstelefonu, zaś koronnym komplementem Dżeja Dżeja jest "dobra dupa". Pisarek szydzi ze swojego bohatera, nie potrafi dostrzec w jego romantyzmie żadnej szlachetności, nie czuć w filmie ani krzty empatii, tylko bezlitosną i mało finezyjną ironię. Obrazu nędzy i rozpaczy - poza seksistowskim konceptem, na mocy którego Carmen pełni głównie rolę stymulanta - dopełniają rasistowskie dowcipy, mające na celu, jak mniemam, złamać tabu mówienia o niepoprawnych politycznie fantazjach erotycznych. Sorry, ale nawet bohaterowie pornosów, którzy mają owo tabu w głębokim poważaniu, są rzadkimi gośćmi na plantacjach bawełny. 


Gdyby chociaż reżyser zamknął Dżej Dżeja w ciasnej przestrzeni samochodu i puścił go w jakąś dłuższą trasę niż Toruń-Bydgoszcz, byłoby tajniej, zborniej, a z magmy dialogów może udałoby się wyłowić jakąś perełkę. Może. Gdyby. Stara śpiewka. 




Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.


X-Men: Przeszłość, która nadejdzie (2014) PL!

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Wielka Brytania
premiera: 23 maja 2014 (Polska), 10 maja 2014 (świat)
reżyseria: Bryan Singer
scenariusz: Simon Kinberg


Oglądaj ONLINE:

TUTAJ


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ



Uwaga! Bryan Singer liczy, że wywoła u was sklerozę. "Przeszłość, która nadejdzie" to film, który aktywnie generuje dziury w pamięci. Oglądacie na własną odpowiedzialność. Singer poszedł bowiem śladem "Star Treka" J.J. Abramsa i wykorzystał fabularny motyw podróży w czasie do zainscenizowania nowego początku dla zbyt obciążonej własną historią serii. Opowieść o zmienianiu przeszłości służy reżyserowi do pozbycia się złego smaku po niekoniecznie udanych poprzednich częściach. Singer usiłuje przede wszystkim wywietrzyć smród, jaki pozostawił po sobie niejaki pan Ratner. Stawka jest więc wysoka: walka toczy się nie tylko o losy rasy mutantów, ale i o przyszłość wartej miliony dolarów franczyzy. Sequel, prequel, reboot? Trzy razy tak..


Wielkim sukcesem reżysera oraz scenarzysty Simona Kinberga jest już niewątpliwie sam fakt, że ich konstrukcja nie zapada się pod własnym ciężarem. A filmowcy wykonują tu prawdziwy slalom: łączą płaszczyzny czasowe, mieszają obsady, kasują wydarzenia z poprzednich części, łatają fabularne dziury i – nieuchronnie – produkują zapewne kilka nowych. Kanwą historii jest klasyczny komiks Chrisa Claremonta i Johna Byrne'a. Niedaleka przyszłość nie wygląda tu dla mutantów zbyt kolorowo. X-Men, zdziesiątkowani przez tropiących ich mechanicznych Strażników, podejmują desperacką próbę zmiany biegu historii. Charles Xavier (Patrick Stewart) i Magneto (Ian McKellen) wysyłają w przeszłość Wolverine'a (Hugh Jackman), który ma za zadanie przekonać tychże Xaviera i Magneto (tym razem o twarzach Jamesa McAvoya i Michaela Fassbendera), by podjęli odpowiednie kroki w celu zabezpieczenia własnej przyszłości.  

Podróż w czasie jako zabieg fabularny to zazwyczaj proszenie się o kłopoty. Kinberg na szczęście dość gładko sprzedaje nam logistyczne meandry wyprawy Wolverine'a. Fakt: kiedy wprowadza on kolejne zastrzeżenia i warunki procesu cofania się w czasie (Wolverine nie powinien się… denerwować?), widać, że przemawia przez niego nadgorliwość autora, który za radą scenariopisarskiego podręcznika na ślepo "generuje konflikty". Ale to szczegół. Większym problemem jest raczej monstrualny przyrost fabuły. Kilogramy ekspozycji i komplikacji przyćmiewają postacie do tego stopnia, że filmowi brakuje nie tylko wyraźnego czarnego charakteru (Peter Dinklage jako Bolivar Trask nie ma za dużo do roboty), ale i pełnowartościowych protagonistów (najbliżej jest McAvoy).  


Nakłada się na to jeszcze czynnik sprzecznych priorytetów. Singer i Kinberg próbują tu przecież dokonać niemożliwego: odwołać się do własnej przeszłości, wymazać jej część i zarazem opowiedzieć nową, samodzielną historię. O ile pierwsze dwie misje się z grubsza udają, o tyle trzecia niekoniecznie. Mimo zaciekłej walki o selektywność widzowskiej pamięci, twórcy wciąż aktywnie spieniężają dług zaciągnięty poprzednimi częściami. "Przeszłość, która nadejdzie" broni się więc jako kolejna część kinowego serialu; jako samodzielny obraz – już nie. Za dużo tu nostalgii, za mało budowania postaci. Choć kolejne fabularne klocki są odpowiednio objaśniane, motywacje bohaterów i fundamenty konfliktów mogą pozostać nieczytelne dla nowych widzów. Ale to efekt uboczny samego materiału źródłowego. Komiksy o X-Men – chyba najbardziej spośród wszystkich marvelowskich serii – mają bowiem wybitnie serialową, soapoperową wręcz naturę (i nie jest to zarzut). To niekończąca się wiązanka romansów każdego z każdym, pojawiających się znienacka klonów, odnajdywanych po latach sióstr i braci oraz alternatywnych rzeczywistości. 
  
Mimo wszystko ogląda się to pierwszorzędnie. Singer trzyma narrację w ryzach, umiejętnie prowadzi wątki równoległe, przykuwa nas do foteli. Idąc tropem Matthew Vaughna spuszcza też nieco (choć, niestety, nie całkowicie) z nadętego tonu, jaki bywał kulą u nogi kinowych przygód X-Men. Immanentna kiczowatość obdarzonych mocami mutantów często bowiem gryzła się z kaznodziejskim tonem narracji o potrzebie tolerancji. Singerowi miejscami jest tu jednak bliżej do bezpretensjonalnego trybu opowiadania, jaki znamy z produkcji studia Marvel. Najlepszą – łączącą widowiskowość z humorem – sekwencją w całym filmie jest popis umiejętności superszybkiego Quicksilvera (Evan Peters). Więcej takich X-Men prosimy. 


Ale tajemnica sukcesu Singera nie wynika ostatecznie z rzemiosła twórcy kinowego widowiska. Komputerowe efekty nie mają tu ponadczasowej wartości; film szybko się zestarzeje pod kątem wizualnym. Całość dźwigają więc na swoich barkach aktorzy. Widać to było zresztą już w scenie po napisach "Wolverine'a", która – dzięki gościnnemu udziałowi Stewarta i McKellena – przebijała główne danie, choć była zaledwie deserem. Tych dwóch panów jest tu co prawda jak na lekarstwo, ale ten niedostatek wielokrotnie kompensują ich "dublerzy": McAvoy i Fassbender. Wobec niedostatku scenariuszowej głębi zmuszeni są oni co prawda do grania charyzmą, prezencją, w ostateczności – urodą. Ale to wystarczy. Singer celebruje w zbliżeniach twarze gwiazdorów, komponuje z nimi prawdziwie "ikoniczne" kadry (Magneto odzyskujący swój hełm w dostojnym zwolnionym tempie) – pokazuje, że są "więksi niż życie", tropiąc zarazem ślady ich człowieczeństwa. Chociażby dla tej pary brytyjskich aktorów warto "Przeszłość, która nadejdzie" obejrzeć. To miłe: faktorem X okazuje się ostatecznie czynnik ludzki. 



Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.



Jump Street 22 (2014) PL!

gatunek: Akcja, Komedia kryminalna
produkcja: USA
premiera: 13 czerwca 2014 (Polska), 5 czerwca 2014 (świat)
reżyseria: Phil Lord, Christopher Miller
scenariusz: Michael Bacall, Oren Uziel, Rodney Rothman



Oglądaj ONLINE:

TUTAJ.


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ



Jeśli potrzebujecie intensywnej kuracji rozweselającej, trafiliście pod właściwy adres. "22 Jump Street"  to biały kruk: sequel co najmniej o klasę lepszy od udanego oryginału sprzed dwóch lat. "Mroczny rycerz" wśród kontynuacji kumpelskich komedii o gliniarzach.   


Na pierwszy rzut oka twórcy skrupulatnie podążają ścieżką wydeptaną w "21 Jump Street". Po prowadzonym pod przykrywką śledztwie w liceum policjanci Schmidt i Jenko otrzymują kolejne  zadanie. Będą łączyć przyjemne z pożytecznym, polując na handlarzy narkotyków w świątyni hedonizmu – akademickim kampusie. Jeszcze raz usłyszą od nerwowego szefa, że mają "zinfiltrować dilerów i znaleźć dostawcę". Znów jeden z bohaterów zakosztuje sławy szkolnego celebryty, podczas gdy drugi zacznie bratać się z outsiderami. Nie zabraknie ślicznej dziewczyny, przed którą trzeba ukryć prawdziwą tożsamość, oraz nowych kumpli będących przyczyną konfliktu lojalności. Dzień jak co dzień w pracy tajniaka. 

Reżyserskie duo Lord/Miller doskonale zdaje sobie sprawę, że gra znaczonymi kartami. Ba, co krok przypomina o tym także publiczności. W "22 Jump Street" roi się od scen z drugim dnem, które sarkastycznie komentują hollywoodzką rutynę kręcenia sequeli (w skrócie: to samo za dwa razy większe pieniądze). Kulminacją ironicznych przytyków są  napisy końcowe. Nie zdradzę, jakie skarby skrywają, ale warto dla nich jeszcze na moment nie rozstawać się z miękkim kinowym fotelem. Z kolei  zabawny prolog zaczynający się od słów "W poprzednim odcinku..." przypomina o telewizyjnym rodowodzie serii. Błyskotliwe autotematyczne żarty nie odwracają na szczęście uwagi od intrygi. Ta zaś jest solidnie zaprojektowana, obfituje w zmyłki oraz nieoczekiwane fabularne wolty. Dlatego utwór Lorda i Millera sprawdza się jednocześnie jako komiczny fajerwerk, efekciarski film akcji oraz kryminał. 


Zestaw gagów jest różnorodny. Znajdziecie tu zarówno niewybredne dowcipy o seksie, hołd dla kampusowej komedii w stylu "Menażerii" czy "Old School", a wreszcie zgrywę ze schematów rządzących kinem policyjnym. Oblatanie w popkulturze i zmysł absurdu pozwalają autorom zmiksować wszystkie te składniki w wysokoprocentowy koktajl. Dzieła dopełnia obsada. Na drugim planie  ze złości gotuje się Ice Cube, Wyatt Russell (syna Kurta) budzi sympatię jako ociężały intelektualnie futbolista Zook, a Amber Stevens uwodzi ładnym uśmiechem i niewymuszonym wdziękiem. Show należy jednak do Jonah Hilla i Channinga Tatuma. Panowie zdążyli już okrzepnąć w rolach fajtłapy Schmidta i byczkowatego Jenko, zaś scenarzysta Michael Bacall ma dobry pomysł na rozwój relacji między ich postaciami. Czasem trudno powiedzieć, czy to jeszcze "bromance" czy już romans, ale chemią między aktorami można by obdzielić tuzin innych ekranowych duetów. Przeprowadzka pod "23 Jump Street"? Mimo obaw twórców jestem jak najbardziej na tak.





Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.


Transformers: Wiek zagłady (2014) PL!

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: Chiny, USA
premiera: 27 czerwca 2014 (Polska) 19 czerwca 2014 (świat)
reżyseria: Michael Bay
scenariusz: Ehren Kruger


Oglądaj ONLINE:TUTAJ


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ



Zacznijmy od spoilerów. Bum bum. Bzzzt. Brrruuum. Zgrzyt zgrzyt. Oto odgłosy nadchodzącego tytułowego wieku zagłady. Podczas oglądania czwartej odsłony serii "Transformers" towarzyszy tym dźwiękom jeszcze swąd palonych zwojów mózgowych. Waszych zwojów. Michael Bay zapowiadał "nową jakość" i faktycznie słowa dotrzymał – ale nie tak, jak myślicie. I przy okazji dokonał niemożliwego: "Transformers: Zemsta upadłych" może oficjalnie przestać być puentą dowcipów o upadku kina i nadejściu ery tworów filmopodobnych. Mamy nowego kandydata. 


Bezczelność Michaela Baya jest jak jego miłość do eksplozji: bezgraniczna, bezwarunkowa. Nie dość, że jego nowy film stanowi arcydzieło product placementu (druga połowa widowiska jest de facto reklamą… Chin), to reżyser ma jeszcze tupet do wpychania w usta swoich postaci metakomentarza o tym, że kino to dziś pochód kolejnych sequeli i remake'ów. A sam tymczasem po raz czwarty komponuje film z tych samych składowych: powiewająca amerykańska flaga – zbliżenie na kobiece pośladki – komandosi – ruszające się i mówiące złomowiska. Kopiuj. Wklej. Kopiuj. Wklej. Fabuła? Tak, jest tu gdzieś coś takiego. 

"Epoka Transformerów się skończyła" – ogłasza grobowym głosem Kelsey Grammer, grający rządowego Nikczemnego Człowieka. I w istocie, po ocaleniu Chicago przed kosmiczną inwazją roboty trafiły na czarną listę i są ścigane przez ludzi, których wspiera mający na pieńku z Transformerami tajemniczy przybysz z gwiazd. Tymczasem mieszkający gdzieś w środku urokliwego amerykańskiego "nigdzie" samotny ojciec Cade Yeager (Mark Wahlberg) trafia na wrak samego Optimusa Prime'a, przywódcy Autobotów. Rządowy spisek? Jest. Zły złom z kosmosu? Jest. Zaplątana w kosmiczny konflikt rodzina? Jest. Możemy przejść do eksplozji. 


Ale zaraz, zaraz. Niby już w pierwszym trzech minutach filmu pojawiają się obowiązkowe wybuchy, ale tym razem samo zawiązanie akcji zajmuje reżyserowi dobre pół godziny. To o tyle dziwne, że nie odkrywamy w tym czasie niczego, czego nie wiedzielibyśmy już z trzyminutowego zwiastuna. Bay po prostu wykorzystuje naddatek czasu na dalsze machanie flagą i upajanie się szortami córki głównego bohatera (Nicola Peltz). Sekwencja, w której rządowi agenci przybywają na posiadłość Yeagera w poszukiwaniu ukrytego robota niespodziewanie przypomina zresztą perfidnie powolne otwarcie "Bękartów wojny". Titus Welliver jest tu odpowiednikiem Christopha Waltza, a Optimus Prime robi za ukrytego w piwnicy Żyda. Ale u Tarantino rozwlekanie metrażu było narzędziem suspensu, Bay tymczasem nadyma swoje widowisko do niemiłosiernych stu sześćdziesięciu minut bełkotu. Gdyby było ono krótsze, może jakoś dałoby się wytrzymać. 

Filmu nie zbawia nawet zainaugurowana już w pierwszej odsłonie serii gra z tropami Kina Nowej Przygody. Producentem całości jest zresztą sam Steven Spielberg, ale "Wiek zagłady" przypomina raczej kino Spielberga odbite w krzywym zwierciadle – a w zasadzie w pogiętej masce jakiegoś sportowego samochodu. Mamy niby-spielbergowskie set-pieces w rodzaju wspinaczki po zawieszonych w powietrzu drutach, ale brakuje w nich poczucia zagrożenia, napięcia, ekscytacji, jakie pamiętamy choćby z "Parku Jurajskiego". Jest za to dziwna psychodeliczna magma, w jaką zlewają się kolejne odpalane przez Baya fajerwerki. Familijne przesłanie kina twórcy "E.T." również zostaje niemiłosiernie wykoślawione. Nadopiekuńczość Cade'a wobec własnej córki jest co najmniej żenująca – podobnie jak scena, w której rodzina (Cade, jego córka i jej chłopak) jednoczy się, by wspólnymi siłami pokonać złego robota. Sam Wahlberg wydaje się też niezbyt trafnie obsadzony. Kompletnie wbrew swojemu emploi (i wbrew zdrowemu rozsądkowi) gra tu bowiem domorosłego wynalazcę (coś w stylu J.F. Sebastiana z "Łowcy androidów"), który z trudem wiąże koniec z końcem i żyje marzeniami o tym, że wreszcie będzie miał swoje pięć minut. Taki 40-letni siedmiolatek. Coś jak Michael Bay. 


Zaiste, trudno powiedzieć, czy reżyser jest po prostu cynicznym kinowym kapitalistą, czy rzeczywiście ma problemy ze słuchaniem ze zrozumieniem. Wydawałoby się bowiem, że w swoim nowym filmie starał się wsłuchać w życzenia zgłaszane przez rzesze fanów Transformerów. Do spełniania ich zabiera się jednak jak jakiś złośliwy troll – wszystko robi na opak. Proszono go o Dinoboty? Proszę bardzo, choć nazwa ta ani razu nie pada w filmie. Krytykowano go za to, że nie sposób odróżnić od siebie kolejnych mechanicznych protagonistów? Proszę, teraz każdy z nich reprezentuje jakiś stereotyp. Jest robot-samuraj, recytujący mądrości Wschodu i tytułujący Optimusa sensei (głos Kena Watanabe, oczywiście), jest robot-weteran-z-Wietnamu (!), z nieśmiertelnikiem (!) na szyi i cygarem-łuską (!) w ustach (głos Johna Goodmana, oczywiście). Dobrym pomysłem było co prawda uszczuplenie drużyny Autobotów, ale w zamian dostajemy całą armię czarnych charakterów (spoglądający-spode-łba-źli-mężczyźni-w-średnim-wieku: Grammer, Welliver i Stanley Tucci oraz aż dwie frakcje Złych Robotów). 


Po zsumowaniu wszystkich bayizmów dostajemy kino wręcz eksperymentalne (akurat), miejscami bliższe reklamówce czy teledyskowi (soundtrackowe zimmeryzmy dziś już nikogo nie dziwią, ale co tu robi rockowy zaśpiew wyskakujący znienacka w scenach rozróby?). "Wiek zagłady" nie broni się więc ani jako film akcji, ani jako film dla dzieci (w końcu oparty jest na serii zabawek). Przepoławianie, wyrywanie serc i przetapianie odciętych głów od biedy można jeszcze przełknąć, kiedy dotyczy robotów (choć wciąż mowa tu o tym, że mają one duszę). Ale kiedy jeden z ludzkich bohaterów zostaje spalony, a kamera Baya zaskakująco długo celebruje jego zwłoki w upiornym zabiegu gore, familijna atmosfera momentalnie wyparowuje z ekranu. Reżyser o dziwo nawet nie bardzo potrafi oddać sprawiedliwości własnym fetyszom. Powiewanie flagą powiewaniem flagą, ale wyłaniający się z filmu portret Amerykanów trąci raczej drapieżną satyrą niż gloryfikacją – mimo kolejnych ujęć Naszych Pięknych Chłopców W Ich Błyszczących Helikopterach. Armagedon na całej linii. 
  



Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.


Jak wytresować smoka 2 (2014) PL!

gatunek: Animacja, Familijny, Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
premiera: 20 czerwca 2014 (Polska), 16 maja 2014 (świat)
reżyseria: Dean DeBlois
scenariusz: Dean DeBlois

Oglądaj ONLINE:TUTAJ.


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ



DreamWorks wciąż wie, jak wytresować smoka. Pierwsza część cyklu pozwoliła studiu odwrócić wiatr po latach odcinania kuponów od "Shreka" i mylenia autotematyzmu z narcyzmem. Miała świetnie napisanych i animowanych bohaterów, zrealizowane z biglem sceny akcji, niegłupie przesłanie i humor, który nie bazował na przetrawionych gagach. Druga – co raczej nie zaskakuje – jest jeszcze lepsza.  


Więcej, szybciej, mocniej! Hollywoodzka reguła dobrego sequela wciąż obowiązuje. Akcja ponownie rozpoczyna się w osadzie wikingów Berk, tym razem jednak stawka jest wyższa. Żyjąca w symbiozie z udomowionymi smokami społeczność staje w obliczu nowego zagrożenia – pałający żądzą zemsty zarówno na ludziach, jak i na skrzydlatej rasie Drago Bludvist szykuje się do podboju wioski i okolicznych terenów, na horyzoncie pojawia się też nieprzenikniony, zamaskowany Smoczy Jeździec. Bohaterowie – nastoletni następca tronu Czkawka i jego smok Szczerbatek – znów ruszą na ratunek swojemu ludowi, ale będą też stroną w nieco bardziej kameralnych konfliktach. Ten pierwszy odzyska dawno zaginioną rodzicielkę. Ten drugi wyznaczy sobie nowe miejsce w hierarchii smoczej społeczności – większej niż kiedykolwiek i reprezentowanej przez gatunki, o jakich wam się nie śniło.  

Tempo, z jakim reżyser Dean DeBlois rozwija kolejne wątki, jest imponujące. Jego film jest przede wszystkim wspaniale udramatyzowany: począwszy od wprowadzenia w postaci smoczego wyścigu, przez wyciszone sceny z bohaterem odbudowującym więź z matką, na rozbuchanej sekwencji batalistycznej skończywszy, reżyser doskonale odmierza natężenie kolejnych atrakcji. Wie, kiedy przyspieszyć i zepchnąć widza na krawędź fotela, a kiedy dać mu chwilę na złapanie oddechu i zachwytu nad cyfrowym krajobrazem. Do tego w inteligentny sposób ogrywa dylematy i traumy dorastających bohaterów. Jeśli pierwszy film opowiadał o budowaniu wiary w siebie poprzez bunt, to w drugiej odsłonie rebeliancka natura musi spleść się w umyśle idealnego władcy z poczuciem odpowiedzialności i gotowością do poświęcenia.  


Biorąc pod uwagę pieczołowitość, z jaką kilka lat temu Pixar budował nowe filmowe światy, a Disney reinterpretował własne dziedzictwo, strategia DreamWorks jest zaskakująca. Powodzenie serii o tresowanych smokach zasadza się bowiem w głównej mierze na jednym z bohaterów – wspomnianym Szczerbatku. W tym niepozornym, rewelacyjnie animowanym ciele, spotyka się to, co dzieciakom rozciąga uśmiech od ucha do ucha, a dorosłych po prostu rozczula: odwaga i lojalność, zwierzęca podejrzliwość i przekora, kocia nieufność i psi entuzjazm. Szczerbatek to jednak o wiele ciekawszy bohater i gwarantuję, że w scenie, w której odkrywa pełnię swoich bojowych umiejętności, po plecach przejdą wam ciarki. Dawno nie było w kinie tak epickiego momentu manifestacji mocy i zarazem gotowości do wzięcia za nią odpowiedzialności (Spider-Man mógłby się wiele nauczyć). Rzeczona scena to zresztą wizualna wisienka na torcie – cały film wygląda rewelacyjnie, ale zarówno pod względem inscenizacji, jak i od strony technicznej finał będzie wizytówką studia na lata.  

"Jak wytresować smoka 2" to najlepszy film DreamWorks od czasu drugiego "Shreka". Kropka. Historia jednak lubi się powtarzać. Pytanie więc, jak długo Szczerbatek będzie zarabiał pieniądze, nie tracąc klasy, poczucia humoru i smoczego czaru? 




Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.




Bogowie (2014)

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: Polska
premiera: 10 października 2014 (Polska), 18 września 2014 (świat)
reżyseria: Łukasz Palkowski
scenariusz: Krzysztof Rak


Oglądaj ONLINE:

TUTAJ.


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ



Zarówno w kadrze, jak i poza nim, "Bogowie" Łukasza Palkowskiego to opowieść o przezwyciężaniu pewnego impasu. W warstwie narracyjnej mamy tu historię tego, jak legendarny kardiochirurg Zbigniew Religa pokonywał przeszkody stojące mu na drodze do przeprowadzenia w Polsce operacji przeszczepu serca. Ale i sam film stanowi swego rodzaju argument koronny. Religa dowiódł, że można, że warto. Palkowski robi to samo – tyle że na własnym polu. Nagle okazuje się, że da się zrobić u nas bezpretensjonalne, lekkie kino gatunkowe, które trzyma w napięciu i "się ogląda"; które śmieszy, kiedy ma śmieszyć, i wzrusza, kiedy ma wzruszać. Serce rośnie.  


"Bogowie" to film nakręcony według gatunkowego podręcznika. Tu zawiązanie, akcji, tam zwrot, tu zgrabne scenariuszowe analogie, tam nośne one-linery. Żeby osiągnąć zamierzoną lekkość, potrzeba jednak – zaiste – chirurgicznej precyzji realizacyjnej. I Palkowski daje radę, pierwszorzędnie reanimując szablon oraz tłocząc w niego zapas świeżej krwi. Twórca nie wpada  też w rozmaite pułapki, jakie nastręcza twórcom formuła biografii. Tak, w centrum jest tu "z życia wzięty" bohater, ale reżyser i scenarzysta Krzysztof Rak słusznie nie brną w zbędną faktografię czy ilustracyjność. Scenek rodzajowych z dzieciństwa pod tytułem "oto, jak zostałem chirurgiem" nie uświadczymy. O Relidze opowiada się tu przez pryzmat problemu, scenariuszowego konfliktu. Facet dąży do jasno określonego celu, a my mu kibicujemy. I wystarczy. 
  
To oczywiście specyficznie zachodni sposób konstruowania fabuły. Ale Religa doskonale nadaje się na takiego "amerykańskiego" protagonistę. Podobne podejście zresztą nie tylko współgra z wytycznymi scenariopisarstwa, ale i doskonale charakteryzuje samego bohatera (który notabene przekonał się do idei przeszczepów serca właśnie podczas wizyty za wielka wodą). Religa jest bowiem wzorcowym self-made manem, osobą, którą samą siłą woli, czystym uporem i konsekwencją zdaje się naginać rzeczywistość wokół siebie. Poznajemy go więc właśnie przez czyny, a nie słowa. Brawurowy w tej roli Tomasz Kot opiera swoją kreację głównie na języku ciała, konstruując postać z charakterystycznego chodu, przygarbienia, grymasu twarzy czy ogrywania rekwizytu nieodłącznego papierosa.  


Ta werbalna powściągliwość jest charakterystyczna dla całego filmu. Dialogi nie są tu narzędziem charakterystyki, a jedynie posuwają naprzód akcję. Palkowski - zamiast opowiadać nam o pasji i oddaniu chirurga - pokazuje nam go w działaniu - nie zapominając na dodatek o pierwszorzędnym humorze sytuacyjnym. Tak jest w scenie, gdy lekarz błyskawicznie reaguje na awaryjną sytuację i z biegu, w cywilnych ciuchach, jeszcze na ulicy rozpoczyna operację, tłumacząc się, że akurat tędy "przechodził". Znaczącym – i zabawnym - symbolem jego zaangażowania jest też pijana przez niego kawa. Przed podaniem napoju pielęgniarka w trzech czwartych zasypuje szklankę ciemnym proszkiem i dopiero wtedy zalewa całość wrzątkiem. Film Palkowskiego działa podobnie jak ów trunek: to gigantyczny zastrzyk energii. 

"Bogowie" przynoszą też ciekawe spojrzenie na czasy PRL-u. Film, bogaty w warstwie ikonograficznej (wspomniana szklanka z kawą sypaną, Fiat 125 Religi), obrazowej (pokryte delikatną patyną zdjęcia Piotra Sobocińskiego) czy językowej (koloryt zwrotów w rodzaju "panie kolego"), wymiguje się od – wydawałoby się, obowiązkowego – politykowania. Zamiast charakterystycznej dla opowieści o tamtych czasach narracji "my kontra oni", Palkowski proponuje obojętną na podobne dylematy fabułę. Polityka jest tu tylko jedną z przeszkód na drodze do celu Religi. Kompletując sprzęt, dopinając budżet, operując, chirurg nie dzieli ludzi – jeśli trzeba wejdzie w układ z partyjnym dygnitarzem albo przyjmie podziękowania od gangstera, którego synowi uratował życie. W istocie medycyna jawi się tu wręcz jako piąta władza. W jednej ze scen lekarz przepędza prześladujących jego personel esbeków z czarnej wołgi argumentem, że "i was ktoś musi leczyć". Autorytet lekarza pozwala mu też wyrównać relacje z traktującym go z góry wysoko postawionym urzędnikiem – wystarczy mimochodem rzucić… niekorzystną diagnozę. "Boska" perspektywa Religi polega więc na tym, że stoi on prawdziwie ponad podziałami, porzucając uprzedzenia, politykę, religię – w trosce o dobro pacjenta. Inspirujący, charyzmatyczny bohater, niosący pozytywne przesłanie – chyba rzadkość w polskim kinie. 






Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.


Lucy (2014) PL!

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: Francja
premiera: 14 sierpnia 2014 (Polska), 24 lipca 2014 (świat)
reżyseria: Luc Besson
scenariusz: Luc Besson

Oglądaj ONLINE:

TUTAJ


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ.



"Lucy" układa się w interesujący tryptyk z dwoma poprzednimi filmami ze Scarlett Johansson. "Ona" pokazywała emancypację obdarzonej głosem aktorki sztucznej inteligencji, a "Pod skórą" portretowało impas, niemożność przekroczenia własnej fizyczności przez ubraną w ciało gwiazdy kosmitkę. Spike Jonze opowiadał o wyzwoleniu się bezcielesnego bytu, a Jonathan Glazer – na odwrót – o więzieniu cielesności. "Lucy" jest tematycznym krewniakiem dwóch powyższych produkcji. Ale Luc Besson nadaje temu konfliktowi nową formę. Jonze proponował futurystyczny melodramat, Glazer – awangardowe science fiction, Besson wybiera "trzecią drogę": eksces i rozróbę. 


Paradoks polega na tym, że choć to twórcy "Her" i "Pod skórą" wyrobili sobie nazwiska jako twórcy wideoklipów, to właśnie film Bessona jest z tej trójcy najbardziej "teledyskowy". Niby nic w tym dziwnego: neobarokowy język francuskiego reżysera od zawsze prowokował do porównań z poetyką filmików muzycznych, stanowił wzorcowy przykład postmodernistycznej rozpusty. Wygląda jednak na to, że Besson nie tylko się z wiekiem nie ustatkował, ale jeszcze bardziej rozpuścił. Najbardziej charakterystycznym chwytem stylistycznym z "Lucy" jest szczególna wariacja montażu atrakcji. Niczym radzieccy filmowcy Besson zestawia ze sobą obrazy z dwóch porządków, przeplatając sceny wpadającej w sidła handlarzy narkotyków bohaterki z fragmentami filmu przyrodniczego. Bezbronna ofiara w łapach drapieżnika – trudno nazwać to nawet metaforą, znaczenie jest aż nadto oczywiste. Ale na tym polega wybieg Bessona: wizualna tautologia podkręca sprężynę napięcia, ale jest zarazem ogromnym cudzysłowem, bez którego film by się nie obronił. 



Punkt wyjścia jest bowiem absurdalny. Besson przekuwa na fabularny materiał mit (zaznaczmy: obalony przez naukowców) o tym, że człowiek wykorzystuje zaledwie 10% możliwości swojego mózgu. "Lucy" ilustruje zatem – poprzez konwencję kina akcji – co stałoby się, gdyby zawór tego potencjału został odkręcony. Żeby nie było wątpliwości, reżyser co jakiś czas prezentuje nam planszę informującą, z ilu procent korzysta akurat tytułowa bohaterka. Jej kolejne perypetie przerywane są też montażowymi sekwencjami rodem z National Geographic albo wykładem o ewolucji dostarczonym przez nikogo innego tylko samego Morgana Freemana. Sekwencje stworzenia świata, new-age'owy klimat, porównywanie tytułowej Lucy (Johansson) z kobietą-australopitekiem o tym samym imieniu… "Lucy" wyrasta na połączenie "Nikity" z… "Drzewem życia" albo "2001: Odyseją kosmiczną"! Ale w tym szaleństwie jest metoda. Historię amerykańskiej dziewczyny, która zyskuje nadludzkie umiejętności po tym, jak pęka zaszyta w jej brzuchu przez chińskich gangsterów paczka z eksperymentalnymi narkotykami, można by przecież rozegrać po bożemu, z poważną miną. Besson tymczasem nadaje swojej historii wręcz kosmiczny wymiar, podbija stężenie absurdu do (hmm) 100% i ratuje całość przed – zdawałoby się – nieuchronną katastrofą. 

Mieliśmy już przecież podobne próby opowiedzenia o zyskującym omnipotencję bohaterze. W "Jestem bogiem" nadczłowiekiem stawał się Bradley Cooper, w "Transcendencji" – Johnny Depp. W obu przypadkach twórcy padali przytłoczeni ciężarem własnego konceptu. Zaiste – kiedy twój bohater staje się de facto bogiem, lepiej dotrzymaj mu kroku, scenarzysto. Besson wypada na tym tle całkiem nieźle; jest konsekwentny, wyciąga wnioski z tematu, idzie za ciosem, nie boi się odlecieć. Fakt, w drugiej połowie filmu za bardzo zaczyna uciekać się do swoich zwyczajowych rozwiązań, zgranych już do bólu w produkowanych przez siebie taśmowo sensacyjnych komedyjkach. Akcja przenosi się wówczas do Paryża, Lucy dostaje za partnera fajtłapowatego policjanta (Amr Waked), a stylistyczne ozdobniki zostają stonowane. Besson nie unika też problemu, jaki nastręcza mu potęga bohaterki: ani przez chwilę nie czujemy bowiem, że ktokolwiek może jej zagrozić. Choi Min-sik jest uroczo przerysowanym czarnym charakterem, który wygląda, jakby wyszedł prosto z jakiegoś filmu Parka Chan-wooka (w pierwszym wejściu jest cały umazany krwią), ale dla wszechmocnej Lucy to zaledwie brud pod paznokciami.  



Mimo to "Lucy" (zwłaszcza w pierwszej połowie) ma potęgę dynamitu; w równej mierze dzięki reżyserskiej brawurze Bessona, co charyzmie Johansson. Z aktorskiego punktu widzenia niby nie ma ona za bardzo w co się wgryźć. Wyjątkiem jest scena telefonicznej rozmowy z matką, kiedy bohaterka doznaje proustowskiej niemal epifanii, wracając pamięcią do czasów niemowlęctwa. Poza tym gwieździe pozostaje magnetyzowanie swoją ekranową obecnością – wraz z postępem akcji i rosnącymi procentami coraz bardziej oświeconą. Z galerii silnych kobiet Bessona – Nikita, Matylda z "Leona", Joanna d’Arc – ta jest chyba najsilniejsza, także dzięki Johansson właśnie. Czy "Lucy" jest zatem filmem feministycznym? W sumie można by ją uznać za żeński rewers "Cranka" – powinowactw fabularnych i stylistycznych przecież nie brakuje. Ociekający testosteronem maczo-Statham – bijąc, strzelając i uprawiając seks – samolubnie walczył tam o każdą kroplę adrenaliny. Co robi tymczasem kobieta z filmu Bessona? Rozwija umysł, osiąga wyższy poziom świadomości, altruistycznie wyznacza drogowskaz rozwoju dla całego gatunku ludzkiego. Komu kibicujecie bardziej? 





Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.



Drużyna (2014)

gatunek: Dokumentalny, Sportowy
produkcja: Polska
premiera: 8 sierpnia 2014 (Polska), 8 sierpnia 2014 (świat)
reżyseria: Michał Bielawski
scenariusz: Michał Bielawski


Oglądaj ONLINE:

TUTAJ


Pobierz:

serwer 1: TUTAJ

serwer 2: TUTAJ



Kamera GoPro jest wszędzie – w komediach i horrorach, pornosach i serialach przyrodniczych, na hełmach grotołazów i grzbietach zwierząt futerkowych. Nie mogło jej więc zabraknąć jej w dokumencie o polskich siatkarzach – drugim w historii, wypadałoby dodać. Z pierwszoosobowej perspektywy obserwujemy m.in. trening rodzimej kadry, czujemy siłę wkładaną w każdy serwis i impet uderzenia piłki przy każdym bloku. To jeden z wielu ciekawych, stylistycznych chwytów w dokumencie Michała Bielawskiego. Wszystkie zaś łączy jeden cel: uchwycenie esencji sportu, czyli ciała jako podmiotu i przedmiotu sztuki. I to się akurat Bielawskiemu udaje. 


Reżyser rozpoczyna swój film w najciekawszym z punktu widzenia dokumentalisty momencie. Po sukcesach w Pucharze Świata i mistrzostwach Europy Polacy stawiają kropkę nad i, triumfując w lidze światowej. Chłopaki świętują zwycięstwo, zbierają pochwały, w szatni trwa feta. I jak to w sporcie bywa, są to miłe złego początki: wkrótce na olimpiadzie w Londynie odpadamy w ćwierćfinale, na mistrzostwach Europy zajmujemy dziewiąte miejsce, a w lidze światowej – jedenaste. Zawodnicy przyznają pokornie, że poczuli się zbyt pewnie, włoski trener Adrea Anastasi uspokaja kibiców, że czwarte miejsce w światowym rankingu to nie w kij dmuchał, a kibice czekają na powrót do formy. Wszyscy wiedzą swoje i wszyscy mają rację. A jednak to, co na ekranie powinno stanowić jakąś dramaturgiczną oś, budować jakiś konflikt, zostaje wpisane w pełną patosu opowieść o tym, jak hartuje się stal. Na to, aż się zahartuje, czekamy do dziś. 

Sportowców obserwujemy w trakcie zgrupowań i treningów, zaglądamy do ich pokojów, na stołówkę, do szatni. Bohaterowie mówią o pokonywaniu słabości, poświęceniu, dawaniu z siebie wszystkiego, adrenalinie, zagłuszaniu bólu, gorączce myśli, stresie; o drużynie silnej jak jej najsłabsze ogniwo, kibicach, dla których wylewa się hektolitry potu, i siatkówce jako "najbardziej zespołowym ze sportów". To wszystko wiemy jednak i bez filmu. Skoro jednak tyle czasu poświęca się na przekonanie widza, że największe triumfy rodzą się na gruncie porażek, a złość i frustracja bywają najpotężniejszym motywatorem, to czemu w filmie nie ma ani słowa o kadrowych konfliktach? O odsunięciu od reprezentacji Ignaczaka, o konflikcie trenera z Bartmanem, o PZPS-ie tłumaczącym decyzje Anastasiego? O komentującym kadrowe zawirowania Papkem? Po seansie"Drużyny" można odnieść wrażenie, że nasi kadrowicze żyją i trenują w próżni, że związkowo-instytucjonalne sprawy kończą się wraz z rozpoczęciem meczu. 


Jest w filmie Michała Bielawskiego scena, w której Łukasz Żygadło składa autografy na piłkach, upakowanych w wielkim koszu. Przerzucając i podpisując piłki, odpowiada półsłówkami na pytania stojącego obok dziennikarza radiowego. Ten niepozorny fragment odzwierciedla w mikroskali problem całego filmu: choć reżyser zadaje inteligentne pytania, a jego artystyczna strategia uwzględnia wolę odsunięcie medialnego parawanu, zawodnicy chowają się za frazesami, traktują wywiad jako jeden z punktów kontraktu. Można powiedzieć, że są profesjonalistami, a "Drużyna" na ów profesjonalizm rzuca światło. Wydaje mi się jednak, że po prostu ciągną parawan w swoją stronę. 



Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, zapraszam do wpisu ,,Witam! Początkowe informacje". Tam jest wszystko wyjaśnione.



Pozdrawiam,
Monika Musiał.